Nie napiszę o piłkarzach, chociaż się cieszę wiadomo z czego. Miła jest perspektywa, że w przyszłym roku znowu będziemy mieli swój czas. Oby jakoś dociągnąć do czerwca.
Ale opowiem inną historię.
W miniony piątek pojechałem na Wiedźmina do Teatru Muzycznego w Gdyni. Powiedziałbym, że spektakl jest dobry, ale nie bardzo. Inna sprawa, że nigdy nie ciągnęło mnie do świata fantasy Andrzeja Sapkowskiego. Rzecz gustu: organista lubi ogórki, a ksiądz jego córki. Ja raczej jestem w tym przypadku organista.
W Gdyni zamieszkałem jak zwykle w hotelu Gdynia. Znużony nieco wrażeniami z teatru usnąłem twardym snem. Zbudził mnie nagły sygnał syreny, który parę razy się powtórzył, po czym odezwał się z jakiegoś tajemniczego głośnika męski głos:
– W budynku zostało wykryte zagrożenie pożarowe. Proszę opuścić pokoje i udać się do wyjścia ewakuacyjnego.
Pierwsza moja myśl była właściwie absurdalna, ale przecież prawdziwa: cholera jasna, tak mi się dobrze spało, co to za jakieś głupoty z tym alarmem? A może nakryć się poduszką i udawać, że się nie słyszało?
Ale ostrzeżenie się powtórzyło i sen się ulotnił. Zaczęła działać wyobraźnia: może jednak gdzieś się pali i lepiej wyjść z łóżka. Może zaraz płomienie odetną drogę ewakuacji. Jakoś tak bez sensu byłoby narazić się na szkody w hotelu Gdynia. Nie mówiąc już o dokonaniu żywota w tym miejscu i okolicznościach. Wstałem więc, ale pomyślałem jednakowoż, że nie wyjdę ot tak w majtkach między ludzi. Może byłoby to usprawiedliwione sytuacją, ale przecież nie do końca męskie. Zacząłem się zatem przyodziewać i jeszcze poszedłem do łazienki się przyczesać, bo też zdało mi się, że z rozmierzwionym włosem nie wypada się pojawiać nawet w czasie ewakuacji. Zastanowiło mnie, że w łazience było światło. Gdyby zagrożenie było bardzo poważne chyba by już odcięto prąd?
Chwyciłem zatem torbę podróżną i płaszcz, i wyszedłem na korytarz. Było pusto. Pod jakimiś drzwiami leżały tylko pudełka z niedojedzoną pizzą. – Co za flejtuchy – pomyślałem, co też w gruncie rzeczy było absurdalne.
Na schodach ewakuacyjnych spotkałem rodzinę, która powoli wdrapywała się w górę. Dzieci w piżamach wyglądały bardziej na zaspane niż przestraszone. Tatuś był w dresie. – Co? Fałszywy alarm? – zapytałem. – Tak. Ktoś w łazience włączył alarm – odpowiedział mężczyzna nawet bez specjalnej irytacji.
Wróciłem zatem do swojego pokoju. Po drodze natknąłem się jeszcze na starszego pana, który był ubrany w garnitur i do białej koszuli miał zawiązany krawat. – To się nazywa trzymać fason – pomyślałem.
W pokoju spojrzałem na zegarek. Było po szóstej. Czyli, jak to mawiał Jerzy K.: ni w pipę, ni w oko. Ani iść spać z powrotem, ani schodzić na śniadanie.
Czy jest jakiś morał z tej historii? Nie wiem, wymyślcie sami.