Dalida

Różne są dzisiaj rocznice. Ale zachciało mi się wspomnieć jedną: 30 lat temu pożegnała się z życiem Dalida. Bez wątpienia piękna kobieta, która pięknie śpiewała, a co może być na tym świecie piękniejszego?

Podobno w nocy z 2 na 3 maja 1987 roku zrobiła sobie staranny makijaż, położyła się do łóżka, zażyła 120 tabletek nasennych i popiła whisky. Zostawiła kartkę z dwoma zdaniami: „Życie stało się dla mnie nie do zniesienia. Wybaczcie mi”. Powiedziałbym, że to raczej uniwersalne pożegnanie samobójców. Nie wiem, jaka była tajemnica jej życia, która wywołała ten desperacki krok? Film, który teraz jest w kinach, opowiada o Dalidzie trochę w duchu jej piosenek, a więc z odpowiednią dozą sentymentalizmu i na tyle powierzchownie, żeby wywołać u publiczności wzruszenie oraz poczucie, że możemy się czegoś domyślać. Nie miała szczęścia do facetów – bodaj trzech z nich też popełniło samobójstwo. Najciekawszy był chyba ów Luigi Tenco – włoski piosenkarz, który miał ambicje, by śpiewać coś więcej niż prościutkie melodyjki z banalnymi tekstami. W 67 roku wystąpił z Dalidą na festiwalu w San Remo – wykonywali tę samą piosenkę Ciao, amore, ciao.

Patrzysz co dzień
czy pada, albo czy świeci słońce.
Żeby wiedzieć, czy jutro
żyje się, czy umiera.
I pewnego pięknego dnia powiedzieć: dość! i odejść…
Żegnaj miłości…

Interpretacja Tenco nie spodobała się publiczności i jurorom, co piosenkarz podobno mocno przeżył. A właściwie nie przeżył, ponieważ strzelił sobie w głowę na znak protestu. Historia ta przeszła do legendy. Później nawet ufundowano nagrodę im. Luigi Tenco dla wykonawców tzw. piosenki autorskiej, którą otrzymali także artyści zagraniczni m.in. Brel, Cohen, Cave. Dla Dalidy samobójstwo kochanka było wstrząsem – na tyle silnym, że wkrótce targnęła się na swoje życie. Od tego zdarzenia zaczyna się filmowa o niej opowieść. Szczęśliwie wtedy ją wyratowano. Ale gdy słucha się jej późniejszych wykonań Ciao, amore, ciao, to czuje się w nich szczególny dramatyzm.

Inni mężczyźni okazywali się nieodpowiedni dla artystki. Kto zresztą byłby odpowiedni? Czy ten, który mógłby stać się ojcem jej dziecka, co zdają się sugerować twórcy filmu? Można snuć domysły, ocierając łzy wzruszenia.

A może śmierć musiała jej towarzyszyć, bo była rewersem tego, co stanowiło istotę jej życia: urody i talentu?

Przypominam sobie, że u nas Dalida była niezwykle popularna. Chyba nawet wydawano jej płyty, co w przypadku zagranicznych piosenkarzy było odświętną praktyką. Już na początku lat 60. lansował ją Lucjan Kydryński – wówczas dyktator piosenkarskich mód. I chyba on doprowadził, że Dalida wystąpiła w Warszawie. Prawdopodobnie w tzw. szarej rzeczywistości PRLu Dalida była egzotyczną pięknością, która wnosiła marzenie o lepszym świecie. Śpiewała w kilku językach, głównie po francusku i po włosku, co też mogło się dobrze kojarzyć (angielszczyzna jeszcze nie zdominowała tak całkowicie muzyki rozrywkowej). Jakże ładnie łączą się oba te języki w piosence, która stała się wielkim szlagierem Dalidy: Gigi l’amoroso. W Polsce piosenkarka pojawiła się jeszcze raz po 20 latach, w bardziej ponurym czasie po stanie wojennym, ale już postrzegana była jako przebrzmiała gwiazda. Po drodze zmienił się zresztą cały muzyczny świat. W przeszłość odeszły melodyjne piosenki z rozlewnymi partiami skrzypiec. Dalida próbowała dostosować się jeszcze do nowych trendów, flirtowała z disco, ale nie dlatego będzie się o niej pamiętać.

O głosie Dalidy w Wikipedii piszą: „Prawdopodobnie był to ok. 3 oktawowy mezzosopran lub kontralt. Śpiewaczka śpiewała głosem o ciemnej barwie. W większości jej utworów swobodnie operowała skalą altu, sięgając co najmniej do połowy oktawy małej, jak i dwukreślnej”. To opis techniczny. Trafne wydaje się określenie: ciemna barwa.

Może było w niej trochę kiczu, ale jakże wspaniałego. Nie dziwi, że Alain Delon powtarzał w piosence, którą razem wykonywali:

Que tu es belle!

 

 

999 odwiedzin

Dodaj komentarz

Oznaczone pola są wymagane *.