Chorwacja

Ach, ci Chorwaci. Spodziewałem się, że nie wygrają finału. Nawet poczyniłem w tej sprawie zakład, ale nie mam satysfakcji, że wyszło na moje. Mistrzostwa świata zwykle nie zdobywają drużyny najfajniej grające, ale te, które są najskuteczniejsze (i nie myślę tu tylko o liczbie strzelonych bramek). W pamiętnym dla nas Weltmeisterschaft ‘74 najlepiej prezentowały się Polska i Holandia, a zwyciężyli Niemcy z RFN. Holandia zresztą mogłaby dostać honorowy tytuł mistrza świata za to, że trzy razy dochodziła do finału i nigdy jej się nie udało zdobyć złota. Zawsze jednak budzili zachwyt. W tym roku na grę w finale zasłużyła jeszcze Belgia, gdyby tylko oceniać estetykę piłkarską. Może nawet jeszcze bardziej ekscytujący byłby mecz Chorwacja – Belgia na zakończenie tego Mundialu. No ale to byłby nadmiar kibicowskich przyjemności. Mistrzami świata są Francuzi,  mieli także świetną reprezentację, która co prawda, jak to ktoś zauważył, grała bardziej po niemiecku, ale widać tak właśnie trzeba, by odnieść końcowy sukces.

Chorwaci zyskali na mistrzostwach sympatię, bo ona towarzyszy drużynom, które nie są faworytami. To jest zawsze najciekawsze, gdy taki czarny koń pobiegnie gdzieś daleko i wyprzedzi po drodze tych, którzy startują z pole position. Zapewne chorwacką reprezentację natchnął narodowy duch tego kraju, choć dla odmiany duch piłkarski lata kędy chce i jednak bardziej chuchnął w zespół, który powinien być zmorą zwolenników Europy ojczyzn. Przywiązanym zaś do wartości etnicznego pochodzenia zapewne sprawiło satysfakcję, że Chorwaci byli pierwszą słowiańską reprezentacją, która po wielu latach znalazła się w finale mistrzostw świata (wcześniej udało się to tylko Czechom, ale za to dwa razy: w 1962 roku i przed wojną).

U nas też Chorwatom kibicowano, chyba nie tylko dlatego, że lubimy ich plaże. Mam co prawda wrażenie, że za tym wsparciem kryło się pytanie: dlaczego oni, a nie my? Chorwacja odniosła sukces, na który myśmy przecież czekali. Biało-czerwone barwy pojawiły się na stadionie Łużniki w Moskwie, ale nie nasze. W tym finale bramki strzelał (co prawda jedną samobójczą)  Mandżukić,  którego Robert Lewandowski wygryzł z Bayernu Monachium. Więc teraz my musimy patrzeć, jak Chorwaci cieszą się z tego, co ciężko wywalczyli, i wciąż zastanawiać się, dlaczego znowu nam nie wyszło? Choć w sumie może lepiej, że stało się tak, jak się stało. Bo co by to było, gdyby na nasze paranoje spadło takie szczęście, jak udział w finale Mundialu?

Nie tak dawno ukazała się książka Miljenko Jergovicia pt. Wilimowski. Autor jest cenionym chorwackim pisarzem. Jego powieść odnosi się do miłego naszemu sercu epizodu, gdy na mistrzostwach świata w 1938 roku rozegraliśmy legendarny mecz z Brazylią, zakończony porażką 5:6, a tytułowa postać prozy Jergovicia, Ernest Wilimowski, strzelił cztery bramki. W książce profesor z Krakowa, który przywiózł na leczenie do Dalmacji chorego na gruźlicę kości syna, słucha radiowej transmisji meczu. Oczywiście w narracji chodzi o coś więcej niż zapis kibicowskich emocji. W tej historii słychać już pomruki zbliżającej się wojny i końca świata, który wraz z nią nastąpił. Czy tegoroczny sukces chorwackich piłkarzy może być inspiracją dla autora Wilimowskiego?

Po ostatnim Euro, gdzie Chorwacja nie grała tak dobrze, Jergović powiedział w wywiadzie dla Kultury Liberalnej:

„Niestety, w Chorwacji piłka nożna stała się interesem narodowym. Chorwacki futbol to jakby kontynuacja wojny, tyle że za pomocą innych środków. To powód, dla którego na przykład ja nie jestem w stanie kibicować reprezentacji z oddaniem. Jest mi w pewien sposób przykro, że tak się to potoczyło, tym bardziej że niezmiennie piłkę nożną lubię. Niemniej mecze, w których gra reprezentacja Chorwacji, najmniej mi się podobały. Oglądałem je, ale trudno mówić o moim dobrym nastawieniu jako kibica. W Chorwacji emocje związane z piłką nożną zaszły zdecydowanie za daleko, do tego stopnia, że teraz można je nazwać zbiorową patologią”.

Ciekawe, co pisarz czuje dzisiaj?

 

853 odwiedzin

Dodaj komentarz

Oznaczone pola są wymagane *.